czwartek, 27 grudnia 2018

Jak docenić książkę, czyli recenzja cyklu "Król Kruków"

Dlaczego akurat to, droga recenzentko?
Czytelnik pyta, ja odpowiadam. Nie wiem, czy kiedykolwiek spotkaliście kogoś, kto zaczął czytać ten cykl i nie skończył, ale ja znam trzy, jeśli nie cztery takie osoby. To, co się na  temat tych książek słyszy, to najczęściej frazy "usypiająca" i "dobra zamiast kołysanki". Przyczyna złej sławy jest prosta - pierwsza część nie ma praktycznie w ogóle akcji, ale o tym rozpiszę się niżej.
A więc Maggie Stiefvater... Słyszę to nazwisko i mówię "Wyścig Śmierci", niektórzy mówią "Spirit Animals". Słysząc je, mówię też "trudna literatura", "twarde fantasy" i "zatrważające przeżycie", czyli trzy razy T. Jednak kiedy zobaczyłam okładki cyklu w bibliotece, zapragnęłam mieć te ksiązki na półce (wiem wiem, bardzo puste myślenie, ale jeszcze kiedyś ozdobię nimi regał). Nie zerknęłam na autorkę, tylko porwałam pierwszą część i popędziłam czytać. I uwaga:
KOCHAM TEN CYKL CAŁYM SWOIM PRÓŻNYM SERDUSZKIEM

Za co darzę uczuciem
Nie oceniajcie, ale jedną z przyczyn tej miłości jest miłość do jednego z głównych bohaterów, Ganseya, a właściwie Richarda Ganseya III. Cykl opowiada o tym, jak Gansey, Adam, Ronan, Noah i Blue przemierzają wzgórza Henrietty w poszukiwaniu walijskiego Króla Kruków. Każda z tych postaci jest bardziej złożona niż mechanizm niejednego Rolexa, co czyni książki etapami podróży ku poznaniu ich. Nad Blue wisi przepowiednia, nad Ganseyem upór i obligacja do wielkich uczynków, nad Adamem widma ubóstwa, a nad Ronanem demony, które nie należą do niego.
A więc Gansey. Nie licząc Percy'ego Jacksona (no kto go nie kocha?) żaden bohater nie zasłużył na moją miłość tak szybko jak on. W idealnym świecie, w którym ktoś taki jak Gansey chodziłby po świecie, mogłabym zrobić wiele złych rzeczy, aby został moim jedynym. Błyskotliwy, cierpliwy, ufny i pełen nieprzebranych pokładów energii. U w i e l b i a m.

Dosyć fangirlingu
Przyszedł czas na ocenę! Sześć za narrację usypiającą połowę czytelników, a  mnie samą często nudzącą. Jest ciekawa, owszem, ale nie na czytanie czterech czterystustronicowych książek. Być może po angielsku brzmiała ona dobrze, tutaj nie sprawdziła się. Niepotrzebnie opóźniała przebieg zdarzeń.
Dziewięć za kreację bohaterów, doszlifowanie ich charakterów i pilnowanie takich rzeczy jak ich odruchy, przyzwyczajenia i słabości. Każdy wyjątkowo wysmakowany, dobrze poprowadzony, bezproblemowo odbierany.
Osiem za fabułę - jest dobra, nawet bardzo, ale brakuje jej często dynamiki i domysły czytelnika wyprzedzają gdybania bohaterów, co znacząco działa na niekorzyść spójności. Duży plus za nieszablonowe rozwiązania i umiejętność zaskoczenia, na przykład zakończeniem czy też większością drugiej części. Cały cykl jest oczywiście dosyć nietypowy z uwagi na specyficzną wyobraźnię autorki, jednak nie ukrywam, że niektóre elementy były lepsze niż reszta.

Dlaczego ludzie sypiają nad Królem?
Przyczyną może być w znacznej mierze to, że pierwsza część jest jednym wielkim wprowadzeniem w temat. Nie napatrzyłam się jeszcze na taką ilość zabiegów "ku oswojeniu czytelnika" dosłownie upchniętą w tej książce. Kiedy przeżyje się pierwszy tom, sprawa staje się prostsza, choć nie do końca. Autorka posługuje się nietypowym językiem, skupia się bardzo na zmysłowych (to słowo jest celowe) odczuciach bohaterów, nawet może bardziej niż na samych wydarzeniach, którym takowe doświadczenia towarzyszą. Trzeba do tego przywyknąć - wyostrzyć słuch, wzrok i czucie pod skórą naszej wyobraźni, żeby w pełni zrozumieć tekst.

I jakby to zsumować?
W ostatecznym rozrachunku okazuje się, że "Król Kruków" to cykl godny naszej uwagi, który porusza trudne tematy i pokazuje, że życie wiąże się z różnymi poświęceniami. Zdecydowanie polecam i zachęcam do dzielenia się opiniami!

Wiktoria

piątek, 10 sierpnia 2018

Książka o dwóch twarzach, czyli "19 Razy Katherine"

Wprowadzenie dla wytrwałych

Żeby wprowadzić was w temat recenzowanej książki chciałabym zapoznać was z moimi doświadczeniami, które wiążą się z tą powieścią. Zacznę może od tego, że John Green zawsze wydawał mi się autorem w stylu Stephena Kinga - tworzył w odległej od moich zainteresowań czytelniczych galaktyce. Okładki książek przewijały mi się przed oczami, a zwiastuny filmów wskakiwały na listy "Proponowanych dla ciebie" na YT, a jednak nigdy nie miałam ochoty bądź też odwagi sięgnąć po cokolwiek z nim związanego. W przypadku Greena zdarzyło się jednak coś, co znacząco zmieniło moje podejście.
Czy pamiętacie wielki bum na "Gwiazd naszych wina"? Zdarzył się on około roku 2013/14, był ogromnym wydarzeniem w czytelniczym światku. Ignorowałam go dosyć skutecznie, ponieważ od wielu lat stosuję się do taktyki "jeśli coś jest dla każdego, to jest do niczego", która zrodziła się we mnie w momencie, gdy ta właśnie książka zjawiła się nieoczekiwanie na półce jednej w moich ówczesnych przyjaciółek. Dlaczego takie założenie? Z bardzo prostej przyczyny: dziewczyna ta nie czytała książek dla przyjemności. Nie czytała lektur szkolnych, a co dopiero mówić o czytaniu dla rozrywki (zawsze zakładałam, że lektury dla niektórych osób wiążą się po prostu z niewyjaśnionym poczuciem obowiązku). W OGÓLE NIE CZYTAŁA.
Broniłam się więc i broniłam, aż wreszcie nadszedł kryzys czytelniczy. Z tego co pamiętam wywołała go jakaś konkretna książka, prawdopodobnie "Ziemia, planeta ludzi" A. de Saint-Exupery'ego, bo była tak bezbarwna i pozbawiona kontekstu, że wyprała mnie z chęci do czytania. Buszując po bibliotece miejskiej ubogiej w ciekawe tytuły, czytałam jednym okiem wiersz Baczyńskiego, a drugim zatrzymałam się na grzbiecie właśnie "Gwiazd naszych wina". Pomyślałam sobie, że, hej, czemu nie? Tak rozpoczęła się moja przygoda z Johnem Greenem.

Do rzeczy

Przechodząc do właściwej części tej recenzji, od razu powiem, że na tę książkę natrafiłam zupełnym przypadkiem. Zaczynałam późno lekcje, niewdzięczny autobus był bardzo wczesny, więc myszkowałam po bibliotecznych półkach, powtarzając materiał z fizyki (o, zgrozo!) i tak zainteresowałam się najpierw samym faktem autora, a następnie dosyć niekonwencjonalnym tytułem.

Colin Singleton to "cudowne dziecko". Ma wyjątkowo dobrze prosperującą pamięć oraz obsesję na punkcie swojego znaczenia dla świata. Dostaje załamania nerwowego, na które radą ma być podróż w nieznane w towarzystwie Hassana, jego przyjaciela (Hassana mogłabym opisać na wiele sposobów, jednak chyba głównym znakiem rozpoznawczym wydaje mi się fakt, że przez całą książkę opowiada mniej lub bardziej śmieszne/przyzwoite żarty oraz gasi Collina tekstem "Nikogo to nie obchodzi"; znicz dla Singletona [*]).

Zdecydowane dziewięć (może jeszcze nawet i pół) punktu wędruje dla narracji. Jest trzecioosobowa, narrator wie dosłownie wszystko o wszystkim, jednak nadal pozostaje trzecioosobowa, co zawsze zdawało mi się być ujmą dla historii skupiającej się na przemianach wewnętrznych bohaterów.
Prawdopodobnie nieco smutne, ale nadal dosyć szczęśliwe siedem za fabułę - nie była ona bardzo zaskakująca, za to wyjątkowo pozytywnie nacechowana, a także pełna matematyki, z której niewiele rozumiem. Historia była maksymalnie złożona, a autor celowo odkrywał każdy szczegół po kawałku, budując pewien rodzaj napięcia związanego bardziej z ciekawością niż faktycznym odczuciem presji. Plus za zakończenie, chociaż zawsze irytuje mnie to, że nie wiem co dzieje się z bohaterami po latach, bo ich przyszłość jest niezdefiniowana i pozostawiona samej sobie.
Ogromne dziesięć za kreację bohaterów. Cuda, wianki, dzikie węże. Postacie miały charaktery uwarunkowane konkretnymi zdarzeniami/wpływami/teoriami, nic nie zdawało mi się być nieuzasadnionym wybrykiem wymuszonym na potrzeby wpłynięcia na akcję w jakiś określony sposób.

Dodatkowa konkluzja (nieobowiązkowa)

Tak jak przy poprzedniej recenzji, tak i teraz przyszło mi na myśl pewne irytujące spostrzeżenie. Oryginalny tytuł powieści to "An Abundance of Katherines", co według moich umiejętności językowych popartych wiedzą zawartą w słowniku angielsko - polskim wydawnictwa Longman, oznacza "Obfitość Katherine" (wedle narratora powieści możliwą wersją jest także "Obfitość Katherine'ów"). Stąd też zrodziło się pytanie: czy tłumacze są z nami zupełnie szczerzy? Innym przykładem takich nieścisłości może być tytuł "Bez Winy" Mii Sheridan. Jak już pewnie zauważyliście, tytuł jest całkiem całkiem, ale gdy wczytamy się w ładną stronę ze źródłami, datą wydania i innymi informacjami, dowiadujemy się, że tytuł brzmi "Grayson's Fault", czyli dosłownie "Wina Graysona". Kolejnym przykładem może być cała seria "Król Kruków", bo, nie oszukujmy się, trudno mi było wypatrzeć w fabule trzeciej części tytułową "Wiedźmę z Lustra" (chodź istnieje jeden moment, który chyba odpowiada za ten tytuł) z prostej przyczyny (o dzięki wielki Pintereście za te zdjęcie okładek) - anglojęzyczny, czyli oryginalny, tytuł brzmiał "Blue Lily, Lily Blue". No więc komu teraz jest łyso, moi drodzy tłumacze? Nie chodzi mi tutaj o wytykanie jakichkolwiek błędów itp., jednak mi osobiście przeszkadza taka nieścisłość, szczególnie jeśli ma ona duży zakres lub całkowicie mija się z treścią książki (nie wspomnę już o pamiętnym bronzerze, który w polskim przekładzie stał się samoopalaczem).

Podsumowanie

Żeby zsumować wszystko, co naklepałam w powyższych akapitach, mogę otwarcie przyznać, że John Green, kolokwialnie mówiąc, odwalił kawał dobrej roboty, chociaż chyba nikt nie spodziewał się po nim niczego innego. Serdecznie polecam i całym serduszkiem zapraszam do dzielenia się swoimi opiniami!

czwartek, 15 lutego 2018

"Każdy może zdradzić każdego", czyli recenzja "Czerwonej Królowej"

Jako, że to pierwsza pisana przeze mnie recenzja, chciałabym poświęcić ją mojej bezpiecznej, a z drugiej strony dość kontrowersyjnej nowej miłości - "Czerwonej Królowej". 
Mówiąc o tej serii, swoją drogą czekającej na wydanie ostatniego tomu, przechodzą mnie ciarki. Moja przygoda z tą książką miała długi okres rozwoju, polegającego na rzucaniu okiem na grzbiet pyszniący się na półce księgarni, następnie leniwym powracaniu wzrokiem na miejsce przebywania pierwszego tomu w miejskiej bibliotece. No i wypożyczyłam, przeczytałam, zostały jedynie pytania. Powieść Victorii Aveyard jest jedną z tych, do których trzeba się przekonać. To nie ona przekonuje do siebie czytelnika, ale to czytelnik dostosowuje się do niej. W moim przypadku zaczęło się burzliwie - pierwsze sto stron było męką przyzwyczajania się do niekończących się rozważań bohaterki z zasady prowadzących do tych samych wniosków. Ale przejdźmy do konkretów.

Mare Barrow jest złodziejką, stara się być wsparciem dla swojej rodziny - ojca weterana ze sztucznym płucem, matki, siostry oraz trzech braci, którzy w miarę regularnie przesyłają im listy z frontu wojennego. Och, jest jeszcze pieszczotliwie nazywany w anglojęzycznym fandomie "fisherman's boy" czyli Kilorn - osierocony, złośliwy i lekko pokręcony przyjaciel głównej bohaterki. Akcja rozgrywa się w królestwie Norty, które swoją drogą okazuje się być pełne Czerwonych - zwykłych ludzi - będących pod tyrańskimi rządami obrzydliwie bogatych Srebrnych - ludzi o srebrnej krwi i niebywałych zdolnościach tj. kontrolowanie wody, wysadzanie przedmiotów, władanie pogodą, itp.
Nie będę zagłębiać się w szczegóły z prostej przyczyny: prawie każda informacja zawarta w tej książce  jest właściwie istotną informacją znaczącą dla biegu zdarzeń.

Punktujemy!
Posługując się skalą od jednego do dziesięciu mogę śmiało przyznać siedem punktów za dobrą narrację, choć zdecydowanie byłaby ona lepsza bez niepotrzebnych refleksji Mare. Wartka akcja, obszerne opisy dostarczające ogromu materiałów dla wyobraźni, dynamiczne zmiany otoczenia. Jedyna znacząca ujma to fakt, że z jakiegoś powodu przez cały czas zostajemy powiadamiani o często zbędnych, powtarzających się do bólu faktach, przykładowo o przynależności członków jakiegoś zgromadzenia do konkretnego rodu, mimo że właściwie nie odgrywają oni żadnej kluczowej roli w najbliższych scenach.
Dziewiątka staje przy fabule, co skądinąd świadczy o jej niedoskonałości. Jeden odjęty punkt to metaforyczny uwierający w stopę kamień wpadający do buta ilekroć przypominam sobie o każdej decyzji głównej bohaterki. Mare jest naprawdę bystra i tak dalej, ale nie mogę pozbyć się wrażenia, że niektóre postępki, których się dopuszcza, są naprawdę głupie, co prowadzi do prostej konkluzji - zostały stworzone na potrzebę ruszenia akcji do przodu. Taki literacki kopniak.
Osiem za wykreowanie bohaterów, którzy są bardzo złożeni i trudni do rozgryzienia, lecz odejmuję od oceny dwa punkty za... właściwie trudno mi to wyjaśnić, ale czegoś mi jednak brakuje.
Osiem punktów za całość świata przedstawionego (niebywale mi się on podoba i zasłużyłby na dziesięć, gdyby nie pewne minusy, o których mowa jest w konkluzji poniżej). Jest dobrze zaplanowany, przemyślany od deski do deski, czytelnik od drugiego tomu dysponuje również mapą Norty i okolicznych królestw/państw. Bardzo rozwinięty jest też sam aspekt polityki panującej w kraju, systemu kastowego (jeśli mogę to tak ująć) oraz trafiający do mnie pomysł pokazania świata zbudowanego na spuściznach dziejów, choć nie jest wyraźnie powiedziane czy są to dzieje naszej współczesnej cywilizacji, tak jak było to przykładowo w "Rywalkach" K. Cass, czy nawet w "Diabolice".

Dodatkowa konkluzja (nieobowiązkowe)
Ponadto spodobał mi się pomysł Srebrnych, choć niekoniecznie samo rozwiązanie ich kwestii. Jak udało mi się doszukać i lekko zgłębić ich naturę, srebrna krew powstała w wyniku mutacji genetycznej wykształconej w czasie, hmm, ewolucji? Jednak nie jestem przekonana do idei takiego zdarzenia, ponieważ rzekome zmiany objawiły się w jednym pokoleniu, a w następnym były nagle powszechne, a nie tak działa ewolucja akurat w przypadku ludzi. Dodatkowo opisana mutacja spowodowała wykształcenie się podanych wyżej umiejętności, choć właściwie bardziej byłabym skłonna przypisywać to jakiemuś rodzajowi magii, może oprócz "mocy" tzw. Psychików (władających przedmiotami i ciałami siłą woli) czy nawet Szeptaczy (wnikających w umysły z pomocą dotyku). Absurdem wydaje się też, że 1) stare poczciwe erytrocyty musiałyby w związku z tym zmienić kolor na srebrny, pomimo, że jest to niemożliwe, 2) bohaterka w wielu sytuacjach zaznacza, że srebrna krew wygląda jak lustrzana ciecz, co w gruncie rzeczy zaprzecza całkowicie całemu założeniu, ponieważ mi na przykład kojarzy się to bardziej z rtęcią niż srebrem. 
Jak stwierdziła moja poczciwa przyjaciółka, po tym akapicie widać już, że jestem na biolchemie.


Podsumowanie
Aby dojść do jakichś wniosków, mogę otwarcie powiedzieć, że zżera mnie ciekawość przed premierą ostatniej części tego porywającego cyklu. Ostatecznie przyznaję, że "Czerwona Królowa" to książka, którą zdecydowanie polecam przeczytać i zachęcam do dzielenia się opinią w komentarzach, a także na naszym bookstagramie! 

Wiktoria

PS. Niestety nie mam zdjęcia książek, ponieważ wypożyczałam je z biblioteki i goniły mnie terminy zwrotów. Usprawiedliwieniem może być też fakt, że czytałam ją na przestrzeni kilku miesięcy przed założeniem bloga.

środa, 14 lutego 2018

Jak wiele możesz zrobić dla uratowania rodziny, czyli "Tytany"

Wprowadzenie
Przed przeczytaniem Tytanów, miałam okazję zmierzyć się z inną powieścią autorki, a mianowicie z Ogniem i wodą. Ową powieść wspominam jako bardzo dobrą lekturę (wspominam, bo czytałam ją trzy lata temu, hehe) i nie ukrywam, że do Tytanów przez to miałam dość duże oczekiwania. Zawiodłam się.

Akcja toczy się w Detroit, gdzie siedemnastoletnia Astrid usilnie walczy o utrzymanie domu. Całej jej rodzinie grozi eksmisja, a ojciec codziennie wraca z nieudanych rozmów o pracę. Dziewczyna od kilku lat wraz z przyjaciółką ogląda wyścigi tytanów - mechanicznych, nieprzewidywalnych koni. Marzy by móc  dotknąć chociaż jednego z nich, ale ta "rozrywka" jest przeznaczona dla samych bogaczy. Wszystko zmienia się gdy Astrid poznaje Gałgana, a razem z nim dostrzega szansę na lepszą przyszłość.

Przechodząc do rzeczy
 Uważam, że książka jest dość przewidywalna. Ja, wierna fanka fantastyki umiałam wyczuć "co się zaraz stanie". Czy to znak, że przeczytałam za dużo takich książek? Właśnie. Mam wrażenie, że coś już takiego, podobnego czytałam. Możliwe, że kojarzy mi się trochę Wyścig Śmierci, w którym również były "inne" konie i również była walka o rodzinę.
Akcja na początku, nie ukrywam - dłuży się. Potem nagle przyspiesza, gdzie czytamy opis wyścigu za wyścigiem i... koniec. Zakończenie miało dać nam efekt WOW, ale przynajmniej mi nie dało. Miałam uronić łzę, nie uroniłam. Przy ostatnim wyścigu miałam być pełna emocji, nie byłam. Czemu? Bo byłam pewna zakończenia na 99%.
 Głowna bohaterka także dała mi się nieźle we znaki. Zazwyczaj nie mam nic do niezdecydowanych ludzi, ale tutaj jej zachowanie było okropne. Podchodziła do pewnych spraw bardzo lekkomyślnie, a jej marudzenia po kilku stronach miało się dość.
Jeśli chodzi o techniczne sprawy książki to mam zastrzeżenia do krótkich rozdziałów. 'Dzielenie' lektury co kilka stron, coraz wytrącało mnie ze skupienia. W trzystu czterdziestu czterech stronach powieści mieści się 61 rozdziałów. Nie uważacie, że to lekka przesada?

Podsumowanie
Jak zdążyłam wspomnieć na samym początku, zawiodłam się. Liczyłam na coś naprawdę dobrego, na miarę Ognia i wody. Czegoś mi tu brakowało, a precyzując - wątku miłosnego, który idealnie pasowałby do treści. Nie oczekujcie od tego utworu zbyt wiele, nie oczekujcie historii, która was porwie. Chociaż może będziecie się przy niej dobrze bawić, mimo to radziłabym poświęcić czas na inne książki Victorii Scott, które są naprawdę dobre.


6/10

Julka